Piątek 3 stycznia 2014
Niektórych ludzi lubimy, innych podziwiamy, czasem mówimy, że kogoś kochamy. Mijamy ludzi na ulicach, ocieramy się o nich w autobusach, sklepach, kościołach, rozmawiamy z nimi w pracy. Ludzie przy nas, wokół nas, przed nami.
W amerykańskim Louisville (Kentucky) przy zbiegu ulic Fourth i Walnut znajduje się dość pokaźnych rozmiarów mosiężna tablica z nagłówkiem „Objawienie”. Dokładnie przy skrzyżowaniu tych dwóch dróg Tomasz Merton przeżył niezwykłe doświadczenie, opisał je w „Zapiskach współwinnego widza”. Był wtorek, 18 marca 1958 r. Tomasz, na co dzień mnich cysterski zamieszkujący w nieodległym opactwie Gethsemani, przybył do miasta bodajże do dentysty. Ubrany „po cywilnemu”, bez habitu, stał przy pasach czekając na zielone światło. Nagle ogarnęło go głębokie i radosne przeczucie, że bardzo kocha tych wszystkich ludzi, idących w jedną i drugą stronę, że są mu dużo bliżsi niż to się z pozoru wydaje, że:
„Oni są moi, a ja jestem ich, że nawet gdybyśmy byli kompletnymi nieznajomymi, to obcość nie ma prawa istnieć między nami. To było coś w rodzaju przebudzenia ze snu o odrębności, fałszywej autoizolacji … w świecie wyrzeczenia się rzekomej świętości. Ta cała ułuda odrębnej egzystencji w świętości jest sennym marzeniem. Uczucie wyzwolenia spod presji iluzorycznych różnic przyniosło taką ulgę i taką obudziło radość we mnie, że o mały włos nie wybuchnąłem śmiechem… Nie ma sposobu, aby wytłumaczyć ludziom, że wszyscy chodzą dookoła pełni blasku jak słońce…
Nauczyłem się z powrotem patrzeć na świat z większym współczuciem, a ludzi go zamieszkujących nie postrzegam jako nieznanych mi, jako obcych, lecz tożsamych ze mną. Uwolniwszy się od ich złudzeń i trosk, mimo to identyfikuję się z ich zmaganiami, ich ślepotą, ich desperacką pogonią za szczęściem…”
Nieco później opisał to doświadczenie mianem „Bramy Niebios znajdują się wszędzie”. Dla niego tą bramą stało się przejście dla pieszych przy zbiegu dwóch ulic ruchliwego miasta.
Bardzo bym wam i sobie życzył takich nagłych i przejmujących objawień. Przeważnie żyjemy z ludźmi w jakiejś mgle, spostrzegamy ich niejasno, niczym przez „maję” (zasłona rzeczy w hinduizmie, buddyzmie). Mamy wobec nich przewrotny „zdrowy dystans”, nie przeczuwamy, że mogą bezbłędnie prowadzić nas do odkrycia sensu życia i spotkania z Bogiem.
Tylu ludzi wokół nas, przy nas. Widzimy ich, dotykamy, słyszymy, czujemy, rozmawiamy. Ilu ludzi wokół nas, tyle bram do nieba. Przy każdych światłach i na skrzyżowaniu wszystkich ulic.
PS. Link do tablicy w Louisville:
http://mertoninasia.blogspot.com/2008/12/mertons-three-epiphanies.html