Sobota 6 kwietnia 2013
Odrobina sprytu i humoru zawsze jest wskazana. Odrobina! Dla zdobycia Królestwa Bożego pochwalona została nawet gwałtowność. A dla przygód ziemskich wystarczy odrobina sprytu i humoru.
W grudniu 1980 roku (dokładnie 16-go) wybrałem się z grupą przyjaciół i znajomych na odsłonięcie pomnika poległych stoczniowców w Gdańsku. W całym posierpniowym zamieszaniu ówczesne władze zgodziły się na ten pomnik. Do Gdańska zjechały się wielkie tłumy, jak mówiliśmy „cała Polska”. Przed stocznią tłok niebywały. Fala ludzka niesie nas z jednego miejsca w drugie, ale wciąż jesteśmy daleko od miejsca, z którego dałoby się cokolwiek widzieć. W pewnym momencie słyszę: „Kto z KUL-u, przechodzić po prawej”. Ciągnę zatem kolegów w tę stronę, a ochroniarz przepuszcza nas do jakiejś alejki, wiodącej wprost pod główne podium. Zadowoleni idziemy, przekonani, że stoczniowcy specjalnie honorują studentów jedynego wolnego Uniwersytetu, od Łaby po Władywostok. Gdzieś w ćwiartce drogi, kolejny ochroniarz rzuca w naszą stronę: „Państwo z chóru?”. Moje ekipa zatrzymała się niepewnie, ale mnie natchnął jakiś duch nieziemski i śmiało mówię: „Tak, my z chóru!”. I odpowiedź: „A to proszę bardzo, prosto!” Po drodze towarzystwo zaczęło mi dogadywać, że wplątuję ich w jakiś bigos, bo przecież jesteśmy z KUL-u a nie z chóru, ale ja na początku naprawdę usłyszałem „z KUL-u”! Zresztą rwetes był taki, że każdy słyszał co chciał. Im bliżej podium, tym bardziej krzepiłem kolegów: „Co wy się łamiecie? Śpiewać nie umiecie?” Przypomnieliśmy sobie zresztą zaraz, że jeden z nas faktycznie był w chórku szkolnym, koleżanka śpiewała w scholi kościelnej, a w ogóle wszyscy zaprawieni byliśmy w śpiewach ćwiczonych na imprezach studenckich. Zatem jako takie kwalifikacje chóralne mieliśmy. I faktycznie włączyliśmy się przynajmniej w trzy utwory – „Boże coś Polskę”, „Nie rzucim ziemi” i „Jeszcze Polska nie zginęła”. A przy okazji na wyciągnięcie ręki mieliśmy podium i byliśmy bardzo naocznymi i bliskimi świadkami wspaniałej uroczystości. Trochę sprytu i humoru zawsze się przydaje.
Na jedne z wielkich światowych spotkań młodzieży z Janem Pawłem II (konkretnie w Loreto, 1995), udałem się z tysiącami młodych z Lubelszczyzny a także z kilkoma księżmi. Nie mieliśmy żadnych specjalnych zaproszeń, które ułatwiłyby nam zasiąść gdzieś blisko papieża. Naciągnąłem jednak kolegę, żebyśmy spróbowali iść pod ołtarz. Idziemy, trochę spoceni, niespecjalnie uroczyście ubrani, raczej pielgrzymkowo, z jakimiś chustkami przeciw słońcu na głowach. Naprzeciw nas solidny bramkarz wyskakuje z pytaniem: „Riti orientali?” (czyli: „Ryty wschodnie?”). Na pewno usłyszałem: „orientali”, i mówię do kolegi: „Słyszysz? Orientali! Przepuszczają tych ze Wschodu, idziemy!” Potwierdziliśmy ochoczo: „Si, orientali!”. To samo powtórzyliśmy jeszcze do dwóch innych porządkowych i dotarliśmy do pierwszego rzędu przy ołtarzu. Siadamy, podziwiamy organizatorów, że zadbali o duchowieństwo ze Wschodniej Europie, jesteśmy 50 metrów od centrum uroczystości. Po jakimś czasie zaczyna wokół nas gęstnieć tłum duchownych, ale nieco dziwnie wyglądających. Białe sutanny, wielkie kukole na głowach (czapka prawosławnych patriarchów) i inne takie wschodnie detale. W pewnym momencie zaczyna mi świtać, że chyba jesteśmy w sektorze dla przedstawicieli „rytów wschodnich”, czyli różnych tam koptów, księży obrządku syryjskiego, malabarskiego czy melchickiego, a nasze chustki spowodowały, iż uznani zostaliśmy za wschodnich oryginałów. Na krótko przed początkiem mszy do naszego sektora podchodzi jakiś gość i każdego o coś pyta. Kolega zadrżał: „Zaraz nas stąd wyrzucą, wyprowadzą i będzie wstyd!”. Mnie jednak natchnął znowu jakiś duch nieziemski i mówię: „Mówimy, że jesteśmy maronitami!” (jeden z katolickich kościołów na Wschodzie). A kolega w panice: „Ty wiesz, kto to są maronici?”. Odparłem, nadal pod natchnieniem ducha: „Nie wiem dokładnie, ale jak my po studiach teologicznych nie bardzo wiemy, to wątpię, żeby ten gość miał jakieś pojęcie …” Na szczęście gość podszedł i grzecznie zapytał w jakim języku chcemy teksty liturgiczne, wybraliśmy łacinę. Przypuszczam, że „rasowy” maronita wybrałby pewnie inny język, ale nie wzbudziliśmy podejrzeń. Na wszelki wypadek podczas mszy ze dwa razy przeżegnaliśmy się nie całą ręką ale trzema palcami, naśladując naszych sąsiadów. Papieża mieliśmy przed oczyma, tak blisko – w celebracjach liturgicznych – ani przedtem ani potem z Nim nie występowałem. Dla takiego papieża warto na dwie godziny zostać maronitą.
Odrobina sprytu i humoru zawsze się przydaje!
1 response to JAK ZOSTAŁEM MARONITĄ