Wtorek 4 grudnia 2012
(albo kazanie na Barbórkę)
Wieś Szeliga na głębokim Roztoczu znana jest tylko naprawdę wytrawnym szperaczom. Daleko stamtąd do szosy, szkoły, kościoła i świata. Heniek mieszkał na skraju tej zagubionej osady, z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa. Woda w studni (do dziś), małe kilkuhektarowe gospodarstwa, nieustanne i trudne wiązanie końca z końcem. Z Szeligi wszyscy wyjeżdżali i wyjeżdżają jak najszybciej, po naukę, za pracą, do cywilizacji.
Heniek wyjechał dwa lata po podstawówce, skończył właśnie siedemnaście lat. Pracę znalazł w kopalni na Bogdance. To już był inny, lepszy świat, bo choć robota ciężka, to było trochę pieniędzy i pokoik w robotniczym hotelu. Stanowisko najpodlejsze – rabunkarz, czyli górnik przodowy, ten, co rąbie ścianę z węglem. Pył, brud, czarno, duszno. Na tyle mógł liczyć robotnik niewykwalifikowany.
Do duszpasterstwa Heniek zaczął przychodzić z nudów ale i po to, żeby popatrzeć i posłuchać ludzi. Spodobało mu się. Nie za bardzo się odzywał, bo przychodziła młodzież z liceum, na studiach, wygadana, sprytna. Kiedyś wyznał, że chciałby pójść do szkoły, żeby zrobić zawodówkę, pytał, czy pomogę. Pomogłem i ja i inni z wygadanego duszpasterstwa. Heniek skończył zaoczną zawodówkę. I znowu przyszedł, z pytaniem czy pomogę, bo on chciałby zaliczyć technikum, zaoczne, bo cały czas fedrował pod ziemią. Pomogliśmy. Najzabawniej wyglądała matura, bo chyba z pięć osób podrzucało do toalety rozwiązania zadań z matmy i fragmenty wypracowania z języka polskiego. Matura poszła.
A jednego dnia Heniek przyszedł i oznajmił, że pójdzie na zakonnika, że marzy mu się franciszkańskie ubóstwo i służba Bogu. Przestrzegłem, że o ile przy zawodówce i technikum jakoś mogłem pomóc, to już przy studium filozofii i teologii, każdy musi sobie radzić sam. Dla niedawnego rabunkarza przyswajanie zawiłości Cinque Vias św. Tomasza z Akwinu i teorii transsubstancjacji było bardziej męczące niż urąbanie wagoniku węgla.
Po bodajże ośmiu latach z dumą uczestniczyłem w ślubach wieczystych ojca Henryka a potem w dniu święceń kapłańskich. Ojciec Henryk marzył dalej i wymarzył sobie Afrykę. Najpierw przez dwa lata uczył się włoskiego w Rzymie, przy okazji opanowując suahili. Suahili to język ludów zamieszkujących niemal całą wschodnią Afrykę. Opanował i włoski i suahili i angielski.
Od czasu do czasu spotykam ojca Henryka, kiedy wraca do Polski i swojej Szeligi. Od kilku lat w tanzańskiej Mwanga Henryk rozszerza kult Miłosierdzia Bożego. Kocha swoich murzyńskich braci i siostry, jest szczęśliwy. Mówi im o Panu Bogu, spowiada i odprawia radosne msze święte. Rabunkarz z Szeligi, ojciec Henryk, franciszkanin z Mwanga w Tanzanii.
Boże Narodzenie to Festiwal Rzeczy Niemożliwych, Panna rodzi Dziecko, Panna niepiśmienna i uboga. Jej Dziecko, z podłego Nazaretu, staje się Zbawicielem Świata. A Henio z zabitej dechami Szeligi głosi to w tanzańskiej Mwanga.
PS. Przypominam, że w Adwencie będę opowiadał w Itinerarium historie, w których otarłem się jakoś o Boże Narodzenie. To sytuacje, które nazwałbym nawet Bożym Narodzeniem, choć chyba żadna z nich nie wydarzyła się w czasie Świąt. Wszystkie historie są prawdziwe, albo w nich uczestniczyłem albo znam je ze słyszenia, ale z pewnego źródła. Czasem napiszę dlaczego konkretna historia dawała mi przedsmak Bożego Narodzenia. Bożego Narodzenia, Tajemnicy, którą niestety chyba zatracamy w coraz bardziej bezsensownym świętowaniu.
2 responses to Z SZELIGI DO MWANGA