Wtorek 24 kwietnia 2012
O tę historię otarłem się wiele lat temu. W jednym z seminariów w środkowych Włoszech zachorował na białaczkę pewien kleryk. Był na czwartym roku i do końca studiów pozostały mu dwa lata. Dopiero wtedy zgodnie z prawem (kanonicznym) mógł przyjąć święcenia kapłańskie.
Rektor seminarium widząc szybko postępującą chorobę, poprosił biskupa o zgodę na nadzwyczajne przyśpieszenie święceń. Potrzebna była jeszcze pozytywna decyzja kongregacji watykańskiej i taka nadeszła. Nie obeszło się bez zdziwienia i konsternacji oraz kąśliwych komentarzy, że to przesada i niepotrzebny wyjątek.
Wspomniany kleryk otrzymał święcenia na szpitalnym łóżku i odprawił pierwszą, ostatnią i jedyną mszę świętą na tej samej Sali. Uczestniczyło w niej kilka osób, a ministrantami byli lekarze i pielęgniarki. Zmarł, już nieprzytomny dwa dni później.
Biskup, niewątpliwie mądry i wrażliwy argumentował, że ten kleryk spełnił się w ostatniej chwili. Przecież poszedł do seminarium po to, aby sprawować w eucharystii śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Kazania, rekolekcje, wypisywanie zaświadczeń do chrztu, nauczanie katechezy, to rzeczy drugorzędne i w gruncie rzeczy przypadkowe.
Życie nabiera sensu, jeśli zdążymy przed śmiercią zrobić rzecz najważniejszą. Taką, która nas spełni.