Poniedziałek 16 stycznia 2012
Przekonywałem znajomą, żeby zgłosiła do ośrodka pomocy rodzinie fakt przemocy, jakiej doznaje ona sama i jej dzieci. Mąż bije ją coraz częściej i coraz mocniej. Wiem, że kobieta mówi prawdę, bo znam gościa. Zaczął ją wyganiać z mieszkania, kilka dni temu całą noc spędziła na chodzeniu po lesie. Obrywają także dzieci, po pupie i po twarzy, za byle co a nawet i bez powodu.
Mąż się nie leczy, ale jak bierze leki funkcjonuje poprawnie. Nie bije i nie klnie, a nawet bierze się do pracy. I czasem coś zarobi. Ale jak nie bierze leków, staje się agresywny i zaczepny. Wtedy w domu gości strach, przekleństwa i bicie.
Pech kobiety polega na tym, że jest pod silnym wpływem pewnej grupy religijnej (katolickiej), której członkowie odradzają jej jakiekolwiek działania przeciw mężowi, argumentując, że powinna cierpieć i znosić dzielnie swój krzyż. Bo pewnie taka jest wola Boża. A jakiekolwiek odejście od męża (np. separacja fizyczna lub prawna) będzie ciężkim grzechem i nie spodoba się Panu Bogu. Mój argument, że Kościół akceptuje separację (np. w takiej sytuacji), nie przedziera się do jej serca i myśli. Chociaż obawia się o swoje życie i przyszłość dzieci. Wyobraża sobie najgorsze: „Zatłucze mnie, pójdzie do więzienia, a dzieci do domu dziecka”. Scenariusz, który wcale nie jest tak rzadki.
Kobieta kocha męża, kocha dzieci i kocha Pana Boga. Boi się męża, boi się Pana Boga i boi się o dzieci i o siebie. Nie jestem najmądrzejszy i nie jestem „bardzo wierzący”, do pobożnych grup religijnych nie należę. Będę nadal przekonywał znajomą, żeby zgłosiła się do punktu pomocy rodzinie i zdecydowała na separację.