Sobota 5 listopada 2011
Może znacie bardzo stary dowcip o roztrzepanym profesorze. Profesor ów wykładał anatomię zwierząt. Na porannych zajęciach oznajmił żakom:
– Proszę państwa, dziś zajmiemy się płazami, a konkretnie żabą. Jeden z okazów tego gatunku przyniosłem dziś na wykład.
Po czym wykładowca sięga do swojej przepastnej torby, długo szuka i na koniec wyciąga z niej kanapkę z szynką, ogląda z każdej strony i dzieli się refleksją ze słuchaczami:
– Dziwne, naprawdę dziwne! Wydawało mi się że śniadanie już dziś jadłem…
Opisy profesorskich gaf mógłbym mnożyć, na pewno należy uważać co się spożywa na śniadanie. I warto też mieć dystans wobec własnej głupoty i słabości. Jeden z moich profesorów wyznał kiedyś, że jego największą zasługą dla macierzystego uniwersytetu (zresztą katolickiego) jest to, że odmówił propozycji objęcia funkcji rektora. Z tego powodu ja na pewno odmówiłbym propozycji – której na szczęście nigdy nie otrzymam – objęcia tronu papieskiego.
A tak się rozglądam i podziwiam jak ludzie chcą być dyrektorami, prezesami, burmistrzami, prezydentami, przewodniczącymi, parlamentarzystami, przywódcami i naczelnymi. Taki pęd, aby być kimś. Bo jak się ma fotel, tron, gabinet, pieczątkę czy mandat, to – mniema się – jest się kimś.
Prawdziwe szczęście polega na tym, że jestem sobą. A jak jestem sobą, jestem naprawdę kimś. I wolę profesora, co zjada żabę przez roztargnienie niż bufona, co jest szefem rady nadzorczej.
Wydać się może co poniektórym z was, że to zabawne dywagacje. To jednak Ewangelia i naśladowanie Chrystusa. Kto jest, lub choćby bywa sobą, ten pojął Dobrą Nowinę i będzie zbawiony.