20 grudnia 2005
Ewangelia, od wczorajszej perykopy z poczęciem św. Jana Chrzciciela, w błyskawicznym tempie, przytłacza niemal skumulowaną sekwencją zdarzeń. Wczoraj poczęcie Jana, dziś paralelne (tzn. niezwykłe i cudowne) Jezusa, potem spotkanie z Elżbietą (Nawiedzenie), Magnificat, narodzenie Jana, i poranny Benedictus w Wigilię Bożego Narodzenia. W skondensowanej formule biegniemy za tekstami św. Łukasza wprost do Betlejem, aby – zresztą jak co roku – zapytać jak odnieść to wszystko do naszego życia? Bo tamto to już historia, odcinek z serii „Ale to już było”. Postawimy choinkę, zjemy Wigilię, polecimy na Pasterkę, będą życzenia, kolędy. Przypominanie zdarzeń, minionych, bardzo dawnych. To oczywiście miłe, zwłaszcza, że zdarzenia te tchną niesamowitością no i mają happy end. Coś tam się w historii pięknego zdarzyło, wierzę w to (a nawet wiem), wspominam i …
I nic więcej. Naprawdę nic więcej? Czy są jakieś konsekwencje tamtych wydarzeń dla twojego życia? Bo już nie zobaczysz Tamtej Gwiazdy (co powiodła Mędrców), nie pobiegniesz z pasterzami (choć w kolędach wciąż o tym – „A my do Betlejem…”), nie wejdziesz do szopy (której prawdopodobnie nie ma gdziekolwiek indziej poza kolędą) i nie zdziwisz się, że to tylko dziecko. Popatrz, nigdy chyba w historii nie wydarzyło się tak niewiele (jedno dziecko), aby zmieniło się tak wiele!
Tamte wydarzenia przepełnione są miłością, choć praktycznie ani słowa o niej. Miłością, której źródłem jest Bóg i na którą odpowiadają bohaterowie Bożego Narodzenia. Przyjęta miłość odmienia ich życie i otwiera perspektywę sensu oraz nieskończoności w myśleniu, odczuwaniu i wizji. Tylko w świetle tej samej miłości Boga („Moja miłość nie odstąpi od ciebie, choćby góry odstąpiły”), w jej cieple, żarze, blasku i promieniowaniu może się zrodzić twoje nowe życie. I twoja miłość, dzięki której Boże Narodzenie będzie twoim życiorysem.