Nie trzeba być geniuszem, aby tworzyć nowe i dobre rzeczy. Trzeba tylko wierzyć w to, co się chce robić.
Wolimy jednak przyłączać się do innych, odkładać istotne decyzje i działania w nieokreślone „kiedyś”, czekać na tzw. „rozwój wydarzeń”.
Wykorzystujemy jakieś pięć procent swoich możliwości i talentów, bo ulegamy presji obyczajowej („tak się nie robi”, „chyba nie wypada”) albo podporządkowujemy się regułom gry społecznej.
I tak tzw. dobre maniery i przyzwoitość zabijają w nas miłość i autentyczność. Miarą sensu staje się czyjaś opinia.
Ewangeliczne „Będziesz miłował…” zderzy się ze sloganem „Ale jak to będzie przyjęte?” lub „Czy to nie będzie zbyt śmieszne?”.
Przykrajamy zatem miłość i Ewangelię do okoliczności, by nie wyjść na błazna. Sprzedajemy najświętsze ideały za poklask gawiedzi. Wolimy święty spokój niż etykietkę szaleńca.
Jego bliscy wybrali się żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: „Odszedł od zmysłów”.