Wtorek 11 grudnia 2012
Historię tę opowiadałem już wiele razy, ale od razu przyszła mi na myśl w kontekście Bożego Narodzenia. Wydarzyła się wiosną 1980 roku, w Sandomierzu.
Do Sandomierza pojechaliśmy licznie, studenci z Lublina, pod wodzą ojca Ludwika Wiśniewskiego. Chodziło o Janka Kozłowskiego (zmarł w 1996 r.), jednego z pierwszych działaczy Solidarności Rolniczej, wówczas jeszcze Tymczasowego Komitetu Niezależnego Związku Zawodowego Rolników i redaktora niezależnego pisma chłopskiego „Placówka”. Za komuny „niezależny” oznaczało nie wymyślony i nie kierowany przez „przewodnią siłę narodu”, czyli przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (PZPR). Niezależny oznaczało także zwalczany przez milicję obywatelską (MO) i służbę bezpieczeństwa (SB). Janka oskarżono o pobicie sąsiada, w gruncie rzeczy był to pretekst do uwięzienia człowieka, który działał przeciwko systemowi.
W Sandomierzu poszliśmy na proces, aby pokazać Jankowi, że nie jest sam, że są ludzie, którzy go wspierają. Nic wielkiego, solidarność wyrażona przez obecność w trudnej chwili. Proces był farsą, oskarżyciel nieudolnie próbował dowieść, że Janek pod wpływem alkoholu ciężko poranił sąsiada. Padł nawet argument, że obwiniony pił wódkę w „pięćdziesiątkach”, małych kieliszkach po 50 gram, co wywołało salwę śmiechu na sali. Wszyscy wiedzieliśmy, że klasa robotniczo – chłopska (ale i studencka) piła tylko w musztardówkach, bo na kieliszki nikogo nie było stać, nie mówiąc już o tym, że nigdzie ich nie dało się kupić. Musztardówka, przypomnę, była genialnym wynalazkiem socjalizmu, szklaneczka, nagwintowana od dołu. Pakowano w nią musztardę sarepską lub inną. Musztardy (i octu) raczej nie brakowało. Po starannym wyparzeniu szklaneczka idealnie spełniała rolę uniwersalnego naczynia do serwowania trunków. I miała pojemność 0,2 litra, czyli dwieście gram. Gruchnęliśmy śmiechem po wzmiance o piciu w pięćdziesiątkach, przecież wszyscy pili w musztardówkach, dwusetkach!
Proces został bodajże odroczony, wyszliśmy przed budynek sądu, ponad 40 studentów, z ojcem Ludwikiem na czele. I wtedy ze wszystkich stron pojawili się „szarzy panowie”, czyli służba bezpieczeństwa albo tajniacy, jak chcieć. Otoczyli nas i pojedynczo wyrywali do suk (milicyjna nyska, czyli taki dawny bus, kilkuosobowy). Pamiętam, że chwyciliśmy się za ręce, zdążyliśmy zaśpiewać „Boże coś Polskę” i „Jeszcze Polska nie zginęła”. Później szarpanina z ubekami, dostaliśmy pałkami i pięściami. Nie pamiętam jak straciłem przytomność, pamiętam za to, że pękły mi spodnie, co wprawiło mnie w duży dyskomfort.
Wylądowaliśmy w podziemiach komendy milicji. Ciemno, jakieś szepty, kroki i przekleństwa milicjantów. Obok mnie Andrzej Karasiński, kolega z roku, przytomny (zmarł tragicznie w kilka lat potem). Zaczynamy gdybać czy przetrzymają nas klasycznie 48 godzin czy może będzie grzywna. Najpierw ja, potem Andrzej, dostajemy przykładnie po mordzie, władza nie pozwala rozmawiać, mamy siedzieć cicho. Napięcie rośnie, bo co chwilę biorą kogoś na przesłuchanie.
Andrzej wyjmuje egzemplarz Biblii, małe kieszonkowe wydanie. I zaczyna po cichu czytać: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego … Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną …” (Psalm 23). Andrzej czyta, a ja nie wiem czy to on czyta czy to Bóg mówi. Choćbym szedł ciemną doliną… A siedzimy w piwnicy komendy, ciemna dolina. Zła się nie ulęknę … Zło chodzi, bije nas w pysk. Zła się nie ulęknę! Nie ulęknę! Za chwilę milicjant wydziera Biblię z rąk Andrzeja i wali go ręką po głowie. A w mojej głowie dźwięczą słowa: „Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę …”
Biorą mnie na przesłuchanie, padają groźby, że wylecimy ze studiów, że będzie areszt, że nie wolno sprzeciwiać się władzy. Co mam do powiedzenia? „Poproszę o igłę i nici, bo rozerwaliście mi spodnie w kroczu!” Milicjant baranieje, macha paluchem, żebym sobie żartów nie stroił. A ja mam piękny, głęboki spokój, zła się nie ulęknę, bo On jest ze mną!
Dostałem igłę i nici, spodnie zszyłem jak umiałem. Wszystko kończy się po 48 godzinach i grzywnie. Zła się nie uląkłem.
Czemu Boże Narodzenie? Pierwsze słowa, jakie słyszą pasterze od anioła, po Narodzeniu Chrystusa brzmią: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką!” Każde doświadczenie, jak to moje w piwnicy sandomierskiej komendy, może nas wyzwolić z lęku i strachu. Przed przyszłością, przed ludźmi, przed bólem, przed wszystkim.
Boże Narodzenie przydarza się w chwili, gdy wyzwalamy się ze strachu. Mnie przydarzyło się wiosną. Niczego się nie bójcie, żadnych ciemnych dolin życia, On jest z Wami.