Sobota 24 grudnia 2011
Wigilia Bożego Narodzenia
Człowiek to się napina na te Święta. Chce być taki śliczny i czysty, taki przenajświętszy, taki najlepszy z najlepszych, żeby Pan Bóg zemdlał z wrażenia na Pasterce.
I tak się ten człowiek napina. Do spowiedzi trzeba iść, wyrzucić te śmieci duchowe z kosza, i idzie. Nieładnie byłoby nie „zakomunikować”, trzeba przyjąć Pana Jezusa. Tydzień okropny, na dzieci nie wolno krzyczeć, cały tydzień wódki człowiek nie pije, trzeba odczekać na „po Pasterce”.
I tak się człowiek napina na te Święta. I jest taki śliczny, czysty, bezgrzeszny, majestat prawie. A jak na to czyste sumienie wrzuci jeszcze najlepszy kożuch to pierwsza liga! Na nogach wypastowane pantofle, pod spodniami białe i cieplutkie kalesony, chłodu nie przepuszczą.
I tak staje człowiek na Pasterce. W kościele cicho, człowiek tchu nabiera i się szykuje, żeby za chwilę wykonać „Wśród nocnej ciszy”, żeby tak ryknąć szczerze, że „Bóg się rodzi!”
Ale jest jeszcze chwila ciszy, człowiek patrzy na obraz, na oko Boże (to w trójkącie) i na tabernakulum:
– No i jak Panie Boże? Starałem się tak dobrze przygotować na przyjęcie Ciebie, na Twoje urodziny, jestem czysty, bez grzechu, trzeźwy, z rodziną w zgodzie, ładnie ogolony. No i jak Bóg, podobam Ci się?
A Pan Bóg tak patrzy i patrzy i wreszcie nie wytrzymuje:
– Człowiek! Co ty takie głupie miny robisz! Po co się zgrywasz? Przecież Ja i tak wiem jaki jesteś! Tyle razy mówiłem, Człowiek, a ty słyszałeś, że przychodzę do grzeszników!