Czwartek 13 października 2011
Wszystko jest w porządku, mamy pod dostatkiem benzyny (choć bardzo drogiej z nie wiadomo jakiego powodu), w galeriach handlowych stoiska kolorowe i świecące, w restauracjach znajdziemy żarcie meksykańskie, chińskie i włoskie.
Samoloty latają gdzie zamarzysz, w tv masz programów bez liku a w Internecie trwa szaleństwo komentarzy na dowolny temat. Pełna wolność, można pleść androny i bzdury a i tak zasiadać w parlamencie.
Przeczuwam, że koniec tego bezsensownego blichtru jest niedaleki. Oczywiście nikt w to nie uwierzy. Podobnie jak w historii opowiedzianej dawno temu przez Sorena Kierkegaarda, którą przytaczam z pamięci. W pewnym mieście pojawił się cyrk z przezabawnym klownem, który za każdym pojawieniem się wywoływał salwy śmiechu. Podczas jednego z przedstawień na zapleczu cyrku wybucha pożar szybko rozprzestrzeniający się wokół łatwopalnego dachu namiotu. Dyrektor cyrku biegnie szukać strażaków, polecając błaznowi, aby ostrzegł publiczność przed śmiertelnym zagrożeniem. Komik wybiega na scenę i krzyczy: „Uciekajcie! Wielki pożar, ratujcie się!” Publika bierze to za jakiś numer klowna i ani nie zamierza się ruszyć z miejsc. Posłaniec próbuje jeszcze raz i następny, za każdym razem wzbudzając coraz większą wesołość. Kierkegaard kończy swoją przypowieść smutnym wnioskiem – „I tak przy aplauzie rozbawionej publiczności nastąpi koniec, bo nikt nie uwierzy w głosy ostrzegające o zagładzie” (inną wersję tej historyjki przytaczam na końcu).
Na Titanicu, jak pamiętacie zabawa trwała do tragicznego końca. Roger Waters śpiewał jakieś 20 lat temu, że koniec cywilizacji zastanie nas przy spożywaniu kawioru popijanego coca colą.
Niedawno pisałem o Los Indignados (Ruch Oburzonych), młodych ludziach protestujących najpierw w Hiszpanii, a potem w Portugalii, Francji, Holandii i teraz też w Belgii i Włoszech. Z dużą uwagą czytam o tym, co zaczyna się dziać w USA. W Nowym Jorku, Chicago, Waszyngtonie, Bostonie i Seattle, protestują już dziesiątki tysięcy młodych Amerykanów, Żądania mają – jak dla mnie – oczywiste: „domagają się przede wszystkim zmniejszenia przywilejów dla najbogatszych, nowych miejsc pracy i poprawy warunków życia. Walczą z “chciwością wielkich korporacji”, powiększaniem się nierówności społecznych. Do protestujących bezrobotnych Nowojorczyków dołączyły już m.in. związki zawodowe pielęgniarek i nauczycieli. Fala buntu przeciw bogaczom rozszerza się na cały kraj. Jak na razie demonstracje przebiegają pokojowo” – opis z Internetu.
Przez jakiś czas jeszcze będziemy mieli galerie pełne pięknych rzeczy, nie wiadomo zresztą po co, bo na pewno nie do życia. Galerie pełne pięknych rzeczy, podczas gdy miliony, naprawdę miliony ludzi, umierają z głodu, nie mają lekarstw, wody do picia, dachu nad głową, solidnych ubrań i butów (których jest pod dostatkiem). I nie mają nawet ludzi, którzy by ich wysłuchali. Nie wysłuchaliśmy ich pieśni słusznej, krwawej, smutnej, prawdziwej.
Inna wersja opowiastki Kierkegaarda:
Oto do pewnej duńskiej wioski przyjeżdża wędrowny cyrk. Artyści rozbijają namiot na skraju wioski i przygotowują się do występu. Nagle w obozowisku wybucha pożar. Dyrektor wysyła klowna, już uszminkowanego i ubranego w swój charakterystyczny strój, do wsi po pomoc, tym bardziej, że grozi niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się ognia po ściernikach, które pozostały po niedawnych żniwach. Klown biegnie i prosi mieszkańców, aby pospieszyli z pomocą. Wieśniacy jednak nie wierzą mu, uznając jego nawoływania za świetny trik reklamowy, który ma ściągnąć jak największą liczbę widzów na przedstawienie. Klaszczą więc i zaśmiewają się do łez, ale nie ruszają się z miejsca. Daremnie błazen biega od jednego do drugiego, tłumaczy, że nie udaje, że mówi o czymś rzeczywistym i poważnym. Jego wysiłki wywołują nowe reakcje śmiechu, ludzie uważają, że świetnie gra swoją rolę. W końcu jest za późno – ogień trawi nie tylko cyrk, ale i wieś.