Czwartek 11 sierpnia 2011
Ponad ćwierć wieku temu Paweł przez przypadek poszedł ze mną pograć na gitarze w szpitalu dziecięcym, gdzie organizowałem zajęcia dla małych pacjentów. Przez przypadek, bo spotkałem go akurat na ulicy i zapytałem czy ma pół godziny. Miał. Po wizycie w szpitalu okazało się, że Paweł ma jeszcze pół godziny wolnego. Poszliśmy na spotkanie grupy opiekującej się niepełnosprawnymi. Tam Paweł poznał Ewę, dziewczynę na wózku. Z tego przypadku zrodziła się ich miłość i piękne małżeństwo, trwające do dziś.
Przez inny przypadek Bernard, rybak z kutra, pojechał na weekend modlitewny do małej wioski w lesie, do wspólnoty młodych poszukiwaczy Boga. Przez przypadek, bo kumple namówili go jako jedynego trzeźwego kierowcę w swoim gronie. Od tego przypadku w Bernardzie rozwinęło się powołanie mnisze, dziś jako przeor stoi na czele prowincji bardzo kontemplacyjnego zakonu.
Przez przypadek Andre Frossard (1915 – 1995), znakomity francuski pisarz wszedł do kiczowato wystrojonej kaplicy i z ateisty stał się gorliwym katolikiem. Prze przypadek, bo czekał na przyjaciela, który akurat wpadł tam na chwilę modlitwy. Przez przypadek jego wzrok zatrzymuje się „na drugiej z rzędu świecy palącej się na lewo od krzyża” (pełny zapis zdarzenia niżej).
W jednym z dawniejszych przypadków córka faraona kazała służącej wyłowić z Nilu kołyskę z niemowlakiem. Z berbecia wyrósł Mojżesz, prorok i wyzwoliciel Izraela. Ten sam Mojżesz przez przypadek uderzył laską w skałę i poszła szerokim strumieniem zbawienna woda dla umęczonego ludu. A w innym przypadku, Szaweł z Tarsu spadł z konia – zdarza się nieumiejętnym – i zaczęła się prawdziwa historia głoszenia poganom (po 1000 latach i nam, potomkom Popiela) Dobrej Nowiny.
Mówisz przypadek, traf, przygoda, a Bóg robi z tego najpiękniejsze życiorysy. Takie historie, że szczęka opada!
Historia Andre Frossarda
Jestem ateuszem pełnym wewnętrznego spokoju; nic nie przeczuwam więc, gdy znużony czekaniem na koniec niezrozumiałych praktyk religijnych, które zatrzymują mego towarzysza dłużej, niż się tego spodziewał, otwieram z kolei małe żelazne drzwi, by zbadać z bliska, w charakterze artysty czy gapia, budynek, gdzie mój przyjaciel – mam ochotę powiedzieć – zasiedział się. (W rzeczywistości czekałem na niego najwyżej trzy albo cztery minuty).
Ta część kaplicy, która wyłania się ponad bramą, nie była szczególnie porywająca. Niech mi przebaczą siostrzyczki, których stać się mam bratem, jeżeli mówię niepochlebnie o ich ulu, ale kaplica nie zyskiwała nic, gdy widziało się ją w całości. Jest to budynek w głębi małego podwórza, w stylu gotyckim, przerobiony przez Anglików, zbudowany w końcu XIX wieku przez architektów, którzy postanowili zrobić porządek ze stylem ostrołukowym i pozbawili go tym samym życia i rozpędu. Nie piszę tego dla wątpliwej przyjemności krytykowania pewnej sztuki, która cieszy się ustaloną opinią, lecz po to, by podkreślić fakt, że wzruszenie artystyczne nie odegrało żadnej roli w tym, co nastąpi za chwilę.
Wnętrze kaplicy jest równie mało porywające jak jej wygląd zewnętrzny. Przypomina ono banalny kadłub okrętu z kamienia, którego ciemnoszare linie nieruchomieją i wyruszają dalej, nie osiągając niestety jednak ideału prostoty i piękna z epoki Cystersów. Nawa dzieli się wyraźnie na trzy części. W pierwszej z nich, blisko wejścia, zgromadzili się wierni, którzy modlą się w półcieniu. Witraże zaciemnione masą sąsiadujących budynków rzucają nieco światła na rzeźby i na boczny ołtarz ozdobiony bukietami kwiatów.
Część drugą zapełniają zakonnice, z głowami zakrytymi czarnymi woalami. Tworzą one jakby zdyscyplinowane szeregi ptaków, które znalazły schronienie w ławach z polerowanego drzewa. Dowiedziałem się później, iż są to siostry „Adoratorki wynagradzające”, wchodzące w skład kongregacji powołanej do życia w celu stworzenia pobożnej przeciwwagi dla nadużyć rewolucyjnej Wiosny Ludów roku 1848. Zakon ten, stosunkowo nieliczny – czytelnik przekona się, że szczegół ten ma swe znaczenie – należy do owych ugrupowań kontemplacyjnych, które wybrały więzienie, by przywrócić nam wolność, ciemność, by przynieść nam światło, i które według moralności materialistycznej – wyznawać ją będę jeszcze przez minutę lub dwie – są nikomu niepotrzebne. Zakonnice odmawiają jakąś modlitwę na dwa głosy, które odpowiadają sobie wzajemnie rozchodząc się po całej nawie i stapiając się w regularnych odstępach w głośnej recytacji: Gloria Patri et Filio, et Spiritui Sancto, po to, by powrócić znowu do statecznego rytmu gwarzącego ze sobą szemrania. Nie zdaję sobie sprawy, iż są to psalmy, że jest pora jutrzni i że kołysze mnie lekkie falowanie godzin kanonicznych.
Kaplica jest w głębi stosunkowo jasno oświetlona. Nad głównym ołtarzem, ustrojonym na biało, nad masą roślin, kandelabrów i ozdób, wznosi się duży krzyż z obrobionego metalu, mający w środku białą matową tarczę. Trzy inne tarcze o tych samych wymiarach, ale o nieco odmiennym odcieniu, tkwią u góry krzyża i na końcach jego ramion. Wiedziony zamiłowaniem do sztuki, zwiedzałem już nieraz kościoły, nie widziałem jednak nigdy jeszcze monstrancji z hostią ani nawet, wydaje mi się, hostii; nie wiem więc, że mam przed sobą Przenajświętszy Sakrament, oświetlony dwoma rzędami zapalonych świec. Obecność dodatkowych tarcz i komplikacje pozłacanego tła utrudniają mi jeszcze bardziej ustalenie tego, czym jest owo odległe słońce. (…)
Nie umiem zdać sobie sprawy ze znaczenia tego wszystkiego, tym bardziej, iż nie staram się go uchwycić. Stojąc przy drzwiach szukam wzrokiem mego towarzysza, lecz wśród klęczących przede mną postaci nie udaje mi się go odnaleźć. Wzrok mój błądzi między cieniem a światłem, wraca bezmyślnie do zebranych ludzi, wędruje od wiernych do nieruchomych zakonnic, od zakonnic do ołtarza i zatrzymuje się, nie wiem dlaczego, na drugiej z rzędu świecy palącej się na lewo od krzyża. Nie na pierwszej czy trzeciej, lecz dokładnie na drugiej. I wtedy właśnie następuje nagle i kolejno szereg przedziwnych zjawisk, których nieubłagana gwałtowność zniweczy w jednej chwili absurdalną istotę, jaką jestem, i wyprowadzi na światło dzienne olśnione dziecko, jakim nigdy nie byłem.
Najpierw narzucają mi się słowa: „Życie duchowe”. Nikt ich nie wypowiedział, sam ich nie sformułowałem, słyszę, jakby wymówił je ktoś obok mnie szeptem i to ktoś, kto widzi rzeczy, jakich ja jeszcze nie widzę.
W chwili gdy ostatnia sylaba tego wyszeptanego wstępu dociera zaledwie do progu mej świadomości, zaczyna nagle toczyć się wstecz jakaś lawina. Trudno mi powiedzieć, że otwiera się niebo; nie otwiera się, lecz rusza z miejsca, wznosi się nagle, jak niemy płomień, z tej kaplicy, gdzie nic go nie zapowiadało i gdzie tkwiło w sposób tajemniczy. Jak opisać je niezdarnymi słowami, które odmawiają mi posłuszeństwa, grożą zahamowaniem myśli, złożeniem ich w lamusie chimer? Jakich farb użyłby malarz, który ujrzałby nagle nieznane dotychczas kolory? Niebo to niezniszczalny kryształ, nieskończenie przejrzysty, tak świetlisty, iż trudny do zniesienia (gdyby siła jego światła osiągnęła jeden stopień więcej, przestałbym istnieć), o odcieniu raczej błękitnym, to świat inny, świat o blasku i nasileniu takim, że nasze istnienie zamienia się w jakieś wątłe cienie zaludniające nie dokończone sny. Jest ono rzeczywistością, prawdą, którą oglądam z perspektywy ciemnego brzegu, gdzie znajduje się jeszcze. We wszechświecie panuje porządek, a nad nim króluje, po tamtej stronie zasłony z błyszczącej mgły, fakt istnienia Boga, fakt, który stał się obecnością i istotą: jeszcze gotów byłem zaprzeczyć istnieniu tej istoty, która nazywają naszym Ojcem; teraz zaś przekonuję się, iż jest ona dobra, pełna dobroci nie dającej się porównać z niczym, nie tej, którą nazywa się czasami dobrocią bierną, lecz tej, która, będąc czynna, łamie wszystko, prześciga wszelki gwałt, umie rozbić najtwardsze skały i to, co jest jeszcze twardsze od skały – ludzkie serce.
Wtargnięcie Boga, gwałtowne, totalne, przynosi radość, która nie jest niczym innym, jak szczęściem uratowanego, szczęściem topielca wyciągniętego w ostatniej chwili z wody; między sytuacją topielca a moją jest jednak pewna różnica: z bagna, w którym byłem pogrążony, zresztą o tym nie wiedząc, zdaję sobie dopiero sprawę w momencie, gdy niewidzialna ręka unosi mnie ku zbawieniu i wtedy ogarnia mnie zdumienie, że mogłem w tym błocie – tkwię w nim jeszcze do połowy ciała – żyć i oddychać.
Jednocześnie wiem, że stałem się członkiem nowej rodziny, którą jest Kościół. Obowiązkiem jego będzie prowadzić mnie tam, dokąd trzeba, bym szedł, gdyż mimo pozorów muszę przebyć jeszcze pewną odległość, którą pokonać może jedynie obalenie prawa ciążenia.
Wszystkie te wrażenia, które staram się oddać z trudem, za pomocą nieodpowiedniego języka, myśli i obrazów, odczuwam jednocześnie. Zachodzą one jedne w drugie, a treści ich nie wyczerpię w ciągu lat. Nad wszystkim, ponad ogromnym światłem i w nim samym, króluje obecność Tego, którego imienia nie potrafię wymówić nigdy więcej bez uczucia lęku, iż zranię jego dobroć; w obliczu Niego odczuwam szczęście, że jestem dzieckiem, któremu przebaczono wszystko i które budzi się, by poznać, że wszystko jest darem.