CAŁOWANIE DOZWOLONE W ITINERARIUM

Moi drodzy, ani parafianie, ani „zebrani”, ani „bracia i siostry”, ani Itinerariusze. Na pewno nie to ostatnie, bo brzmi jak nowa sekta albo zakon – templariusze.

Trzeba zresztą uważać z tymi nowymi wyrażeniami, w 1997 roku, kiedy Ojciec Święty Jan Paweł II bywał w Polsce, przy okazji odbywał się też we Wrocławiu Kongres Eucharystyczny. Sam słyszałem wymianę zdań między pobożnymi paniami:

– I ojciec Święty do nas przyjeżdża…

– A słyszała pani, że nie sam?

– Jak nie sam?

– Ano i Ojciec Święty i Kongres, obydwaj przyjeżdżają …

Fakt, obydwa były, pamiętam.

Chciałem na koniec roku jakoś inaczej do Was się odezwać, ale przecież nie jesteście moimi parafianami (takowych nie mam z racji kościoła rektoralnego). Nie powiem też „zebrani”, bo akurat jesteście rozproszeni, i to po różnych miejscach na świecie, jak wykazuje niezwykle mądre urządzenie zliczające skąd się czytelnicy logują. Mam też opór przed „braćmi i siostrami”, bo już parę razy słyszałem pod swoim adresem „bracie” z ust takich osobników, że najdalszą rzeczą, jakiej bym chciał to pokrewieństwa z takimi typami. Poza tym, co ja miałbym tak Was, zaocznie, w jedną familię wpychać?

Właśnie, zaocznie, bo większości z Was, czytających te słowa, nie znam osobiście, nie znam Waszych Twarzy, spojrzeń, uśmiechów. Nie wiem jak wyglądają Wasze domy i mieszkania, nawet nie wiem czy kolejne odcinki Itinerarium odbieracie na laptopie, palmtopie, PC czy może jeszcze inaczej. Nawet nie zaryzykowałbym twierdzenia, że się znamy z ekranu. Trochę Wy mnie znacie, z zapisków prowadzonych codziennie.

Ponieważ jednak rok się kończy, chciałem Wam wszystkim napisać

WIELKIE DZIĘKUJĘ!
I za cierpliwość w lekturze, i za wypominanie pomyłek, i za dopowiedzenia, za ostre słowa sprzeciwu; dziękuję i tym, którzy z oburzeniem wypisywali się z listy subskrypcji, pisali mi maile, których treści publicznie nie wypada podawać. Dziękuję wszystkim, którzy tracą czas czytając to, co pisuję. Tym, którzy do dziś są przekonani, że prowadzę jakoweś „terrarium”, tym, którzy czasem podziękują, bo coś tam im się rozjaśniło, w głowie, sercu czy duszy. Dziękuję za cały 2008 rok, od narodzenia naszego Pana Jezusa Chrystusa. Dziękuję za wspólną wędrówkę, codzienną, czy od czasu do czasu. Mam nadzieję, że po Sylwestrze, ja będę miał siłę napisać, a Wy dość sił, żeby przeczytać.

Każdego z Was też całuję, oczywiście przy poszanowaniu praw wcześniej nabytych wobec was w tej kwestii, przez osoby trzecie, czwarte i dziesiąte.

Naturalnie życzę bardzo wesołej i pięknej zabawy dla Was wszystkich. Ale proszę nie życzyć mi tego ze wzajemnością, bo od pewnego czasu nie tańczę. I to na koniec roku opowiem.

Zdarzyło mi się w liceum mieć cudowną koleżankę o oszałamiającej wprost urodzie i ciętym języku. Że język miała cięty, to się przekonałem później, bo najpierw to ta uroda, piękno, ten blask, cudowność mnie oślepiały.

I zdarzyło się, że na jednej z zabaw szkolnych, pokonując speszenie i ewentualność kosza, podszedłem do niej z pytaniem, czy chciałaby ze mną zatańczyć. Kiedyś panią pytało się czy „zechciałaby…”, oczywiście wiadomo było, że „zechciałaby”, ale wypadało zapytać. Moja wybranka zechciała. Jasne, że nie wybrałem jakiejś skocznej melodii, tylko spokojną, romantyczną, nastrojową, taką akurat dla dwojga. Ba, pamiętam do dziś, co za melodia, gra mi wszak jeszcze w sercu! Ruszyliśmy, w miarę blisko siebie, a ja w tańcu robiłem wszystko, aby odległość między nami malała, przy okazji życząc sobie, aby prawa fizyki dotyczące odległości między ciałami, uległy całkowitemu zawieszeniu. Oboje jakbyśmy „coś tam, coś tam”, ku sobie się nachylali. Oczywiście „coś tam, coś tam” wówczas nie miało żadnego podtekstu alkoholowego, to było porządne liceum!

Po jakimś czasie moja partnerka, niższa od mnie, wspięła się leciutko na palcach (była niespotykanie zgrabna!) i szepnęła mi wprost do ucha:

– Wiesz, Mietku, kiedy tańczymy tak razem, to czuję się, jak… To czuję się jak … Jak na pustyni…

Serce zaczęło mi walić z prędkością absolutną. Ruszyły uczucia i marzenia – „Ona nie widzi poza mną świata! Czuje się jakbyśmy byli sami! Nikogo poza nami. Tylko ja i ona, ona i ja, a wokół nas pustynia! Tak, nikogo poza nami, jesteśmy tylko my, ona i ja, ja i ona! Jakież szczęście! A ona przecudowna! Marzenie!”. Milion takich myśli latało mi po głowie, upajałem się radosnym szczęściem.

Nie przerywając tańca, dążyłem do radykalnego zmniejszenia odległości między nami, choć pewnie odległość ta osiągnęła stan absolutnego zera. Upojony tańcem i bliskością mojej Wymarzonej, ja z kolei nachyliłem się ku jej subtelnemu uchu i zapytałem:

– Tak … Tak… Czemu czujesz się tańcząc ze mną jak na pustyni?

Zapytałem w przekonaniu, że oto za chwilkę usłyszę: „Bo tylko ty i ja, jedyni…”

Ona znów wspięła się leciutko na palcach (była niespotykanie zgrabna!) i szepnęła mi wprost do ucha:

– Tak, tańcząc z tobą czuję się jak na pustyni, bo wiesz… Bo tańczysz jak wielbłąd…

Proszę zrozumieć, od tamtej pory nie tańczę. A Wam wszystkim szerokiego parkietu!

Wszelka korespondencja: m.puzewicz@kuria.lublin.pl


 

Itinerarium , , , , , , , , , ,

Comments are closed.