Sobota 18 lutego 2012
Karnawał, który się właśnie kończy, należało przetańczyć i przehulać, chwaląc Pana Boga gimnastyką w rytm muzyki. Może się komuś udało? Dziś się to rzadko udaje, bo przy wielu dźwiękach płynących z głośników, skojarzenia z muzyką nie są oczywiste. Na przykład wiele postękiwań nazywanych rapem czy hip-hopem, przypomina (wyznawcy tych nurtów, niech wybaczą) odgłosy człowieka dręczonego przez ostre zatwardzenie żołądka.
Bywały czasy inne. Nie było dyskotek, ale były zabawy. Zawsze z orkiestrą, która na żywo od wieczora po świt czarowała publikę żwawymi rytmami. I bywały wówczas walczyki.
Szedłem na pierwszą w życiu zabawę z kuzynami. Mój świętej pamięci ojciec odprawił mnie przed tą eskapadą, wskazując co mam robić i jak, a czego unikać. W górną kieszonkę marynarki wsadził mi banknot dwudziestozłotowy i poradził:
– Jak będzie walczyk czekoladowy, daj dwudziestkę i nie proś o resztę.
Walczyk czekoladowy pojawiał się na zabawach zwykle koło północy. Organizatorzy zabawy, zwykle ze Straży Pożarnej lub Koła Gospodyń Wiejskich, puszczali wtedy na salę kilka par, ubranych w stroje ludowe, z koszami (plecionymi z wikliny) wypełnionymi czekoladami. Dochód z walczyka szedł zwykle na jakąś sikawkę dla strażaków albo kuchenkę gazową dla pań poznających arkana nowych trendów kulinarnych (to było jeszcze jakieś 20 lat przed inwazją pizzy do Polski).
Walczyk pojawiał się dość nagle, ale było wiadomo, że bliżej północy, więc należało wówczas trzymać się ulubionej koleżanki, z którą czas płynął milej na zabawie. Do tańczących podchodziła para organizatorów i z wierszykiem lub bez proponowała zakup czekolady dla partnerki. Jak ktoś był gość – a ja byłem dzięki radzie ojca – wyciągał z kieszonki dwudziestkę i wręczał czekoladę rozanielonej pannie, rzucając dumnie do strażaków lub gospodyń:
– Bez reszty!
Czekolada kosztowała, pamiętam, złotych czternaście, zatem napiwek był spory. Jak ktoś był kiep i nie miał dwudziestki w marynarce, grzebał w spodniach, przerywał walczyk (aj, jaki wstyd!), supłał złocisze, a nagabywacze recytowali wierszyk, w którym kawaler na sknerę wychodził. Ja byłem gość. Kiepów odpowiednio obgadywały nieco starsze panie (po trzydziestce) obserwujące zdarzenia spod ścian remizy lub szkoły.
Panna obdarowana słodką czekoladą (bywały wówczas czekolady słodkie) mogła odwdzięczyć się kawalerowi jakąś słodyczą. Na przykład mogła poczęstować cząstką czekolady albo czymś innym. Moja koleżanka odwdzięczyła się, a jakże. Nie powiem jak. A co, moja słodka tajemnica!
Ach, jak takich walczyków żal! I karnawałów przy orkiestrze! I słodkich czekolad! Za które dwudziestkę – bez reszty! – się dawało. Jakoś tak było to wszystko razem – taniec, czekolada i Pan Bóg.
Ale i tak możecie swoim koleżankom czekoladę słodką na ten koniec karnawału zafundować. Za dwudziestkę wyjdą wam ze cztery nawet!