Czwartek 3 marca 2011
W szkołach lubiłem wiele przedmiotów, biologię, historię, geografię, fizykę, chemię, matmę, polski, rosyjski i angielski, a nawet przysposobienie obronne i wuef. Potem na różnych studiach ciekawiła mnie botanika, zoologia, socjologia, psychologia, antropologia, kosmologia, filozofia i teologia.
Miałem szczęście studiować to, co było interesujące, piękne i pasjonujące. Dziś jednak wypada mi złożyć wyrazy ubolewania tym, co zaczynają studia. Wkrótce wejdzie w życie nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym. Mądra ustawa, która zrówna polskich studentów z europejskimi (tzw. Ramy Kwalifikacji). Jedna z reform spowoduje – upraszczając z lekka – że niedługo o liczbie miejsc na danym kierunku decydować będą badacze rynku. Określą, jakich specjalistów będzie potrzebowała gospodarka, a ministerstwo da pieniądze tym uczelniom, które zobowiążą się wykształcić odpowiednią liczbę fachowców.
Rynek, czyli system podaży i popytu, określa już właściwy poziom produkcji motorynek, czekolad i żyletek. A niebawem zdecyduje ilu i w jakich dziedzinach potrzebuje specjalistów w danej dziedzinie. I zapewne jacyś kompetentni zarządcy dojdą do wniosku, że rynek potrzebuje trzech historyków, pięciu geografów i jednego znawcy poezji średniowiecznej. Uczelnie będą produkować takich absolwentów, jakich oczekuje rynek.
Pizza, zegarek, latarka, wszystko da się obliczyć i wyprodukować. Specjalistów dostosowanych do potrzeb rynku także. Nie bójcie się jednak, wkrótce skrzyknę się ze starymi znajomymi i w Tajnych Kompletach, nocami, będziemy nauczać o Giovannim Pico della Mirandola (żeby nikt go nie mylił z Francesco!) i czytać poematy Shakespeare’a. Trzeba być człowiekiem, za wszelką cenę.